sobota, 11 grudnia 2010

Urszula "Malinowy król"

Płyta, której nie ma. To znaczy jest, ale jedynie w oryginalnym wydaniu winylowym z lat 80. Nie było i nie ma reedycji "Malinowego Króla" na płycie CD i... prawdopodobnie nigdy nie będzie. Z powodów technicznych. Ponoć sama taśma matka została nagrana słabo, co przyniosło opłakane skutki już dla pierwszego wydania płyty.

Tym, którzy kojarzą Budkę Suflera z ich miałką twórczością od połowy lat 90., trudno będzie uwierzyć, że jej główny kompozytor tworzył kiedyś nowoczesną muzykę elektroniczną. A co ciekawe, elektronikę, która brzmieniowo oczywiście się postarzała, ale... jest coś w niej.

O wartości "Malinowego..." decyduje znakomita forma samej Urszuli, wysoka jakość kompozycji i aranżacji, jak i dramaturgia albumu. Jako płyta winylowa miał dwie strony, więc piosenki budują dwa akty tego samego dramatu.

Specjaliści mówią, że najważniejsze są trzy pierwsze utwory. I tak stronę A otwiera nieco podniosły, ale atrakcyjny "Wielki odlot", dalej znakomita, pełna gęstych syntetycznych brzmień okraszonych gitarową solówką "Podwórkowa kalkomania", a po nich lżejszy utwór o poruszającym tekście - "Twoje zdrowie mała". Stronę zamykają nieco słabsze "Cztery litery".
Drugi akt rozpoczyna się długą elektroniczną przygrywką mocnego "Szału sezonowej mody", po którym piosenka tytułowa w stylu Mike'a Oldfielda okazuje się mniej wybitną na tle całej płyty. W podobnym do niego duchu kolejny lekki otwór pt. "Wołam znów przez sen" wydaje się sympatyczniejszy. A na zakończenie dostajemy przepiękny i smutny "Temat Bożeny".

Całość albumu wypełnia przygnębienie i melancholia typowa dla wielu piosenek lat 80., a w tekstach pojawia się propozycja wyjścia z beznadziei poprzez narkotyki i alkohol. Dramat polega na tym, że po krótkim efektownym odlocie nie przynoszą ukojenia, a tylko czasem trochę zapomnienia.

Urszula, "Malinowy Król'', Polton 1984.


Postscriptum.
A jednak! We wrześniu 2011 r. ukazały się na płytach CD rekonstrukcje pierwszych czterech albumów Urszuli. Właśnie, rekonstrukcje z płyt analogowych o różnej jakości nagrania, ale zawsze coś...

poniedziałek, 8 listopada 2010

10 najlepszych teledysków

Lubię dobre teledyski. Bywa nawet, że kupuję (jak jest przecena) płyty DVD z wideoklipami, bo czasem warto. Wśród ich reżyserów na przestrzeni paru dekad znajdziemy i mistrzów wyspecjalizowanych w tej formie, i wybitnych filmowców oraz ludzi telewizji czy reżyserów scenicznych, którzy co jakiś czas tworzą dzieła wybitne.
Poniższy ranking jest jednak bardzo subiektywny, wręcz sentymentalny. Mam jednak skrytą nadzieję, że Czytelnicy nie znajdą tu totalnych gniotów.

10. Depeche Mode "Enjoy the Silence" - niezapomniany samotny król z leżakiem;
9. Falco "Jeanny part 1" - mroczno-kiczowata historia zakochanego psychopaty;
8. La Pallotina "Rewolucja" - różne oblicza miasta Warszawy w najlepszym teledysku grupy;
7. Kult "45-89" - świetne samplowo-wizualne podsumowanie PRL-u, wzorowo wykonane i zharmonizowane z muzyką
6. David Bowie "Ashes to Ashes" - tajemniczy, wieloznaczny, a nakręcony bez fajerwerków;
5. Siekiera "Misiowie puszyści" - jeden z najlepszych teledysków nowofalowych... na świecie;
4. Ultravox "Vienna" - piękny Wiedeń nocą jak z filmu noir "Trzeci człowiek";

3. 2+1 "Superszczur" - gdy go odkryłem nie mogłem uwierzyć: na początku lat 80. zrobiono tak oryginalny klip, częściowo surrealistyczny w stylu przedwojennym, częściowo pokazujący nędzę i beznadzieję swej epoki;

2. Witt "Und... Ich lauf" - zamek, alchemik, zmarła ukochana, postaci z oper Wagnera, a to wszystko w sosie filmowego ekspresjonizmu z lat 20. XX wieku;

1. Propaganda "Dr. Mabuse" - atmosfera podobna, jak u Witta, ale straszniej oraz w czerni i bieli, a w roli tytułowej znakomity polski aktor na emigracji Władysław Sheybal;

poniedziałek, 18 października 2010

"Des hommes et des dieux" (pierwotnie: "O bogach i ludziach", ostatecznie "Ludzie Boga") reż. Xavier Beauvois

Pamiętam moment gdy pierwszy raz zobaczyłem afisz tego filmu. Od razu zdębiałem. Grupa mnichów rozmawiająca przy stole, tytuł filmu (dosłownie i chyba prawidłowo) brzmiał "Ludzie i bogowie" oraz informacja o nagrodzie Grand Prix w Cannes. Prowokacja? Kolejny antykatolicki przebój? Zaraz po powrocie do domu zanurzyłem się w odmęty Internetu by to sprawdzić.

Coś tam już wcześniej słyszałem o trapistach uprowadzonych i zamordowanych w latach 90. ubiegłego wieku w Algierii. I właśnie próba rekonstrukcji ostatnich dni życia francuskich mnichów z Thibirine stała się kanwą filmu.
A jest to film niezwykły, autentycznie wielopłaszczyznowy. Stawia wiele poważnych pytań i nie daje łatwych odpowiedzi. Jednak najważniejsze jest przesłanie filmu: pochwała wartości niematerialnych, szczególnie tych najcenniejszych: wierności, wiary i miłości.

Wizualnie "Des hommes..." jest po prostu piękny. Zdjęcia są kręcone po staroświecku, bardzo statycznie, ze stonowaną grą światła (szczególnie we wnętrzach). Tylko w niektórych dramatycznych momentach kamera pracuje z ręki, czasem wręcz śledząc aktorów.
Lwią część muzyki w filmie stanowią liturgiczne śpiewy łacińskie i francuskie śpiewane przez samych aktorów grających trapistów.

W kinie na "Des hommes..." byłem dwa razy. Za pierwszym razem się popłakałem (nigdy wcześniej w kinie mi się to nie zdarzyło), za drugim też trochę łez mi popłynęło. Dlaczego? Proszę samemu zobaczyć.

Polska premiera kinowa filmu, którego polski tytuł brzmi "O bogach i ludziach", była pierwotnie zapowiedziana na 12 listopada 2010. Polski dystrybutor wypuści jednak film 28 stycznia 2011, aby "dać mu więcej szansy".

A w międzyczasie Gutek Film zmienił tłumaczenie tytułu na "Ludzie Boga". Jak to się ma do motta filmu, nie wiem: "Ja rzekłem: Jesteście bogami i wszyscy - synami Najwyższego. Lecz wy pomrzecie jak ludzie, jak jeden mąż, książęta, poupadacie" Ps 82 (81).

"Des hommes et des dieux" ("Ludzie Boga") reż. Xavier Beauvois, Francja 2010.
Zwiastun filmu na YouTube - wersja polska

PS Na 30 września 2011 zapowiedziano polską premierę filmu na DVD. Nareszcie.

poniedziałek, 4 października 2010

Genesis "The Lamb Lies Down on Broadway" (remaster 2008)

 Ten podwójny album, którego pierwsze wydanie było w 1974 r., zajmuje szczególne miejsce w dyskografii progresywnej ery zespołu Genesis. Tuż po trasie koncertowej promującej tę płytę z grupy odejdzie charyzmatyczny Peter Gabriel. Zmagał się w tym czasie z problemami osobistymi, co ma swój wyraz w zagmatwanych tekstach całego albumu i w tym, że po raz pierwszy zadanie napisania całości muzyki do cyklu zostawił kolegom z grupy. Cyklu, bo "The Lamb Lies Down on Broadway" stanowi jedność treści i kompozycji.

Album "The Lamb Lies Down on Broadway" do dzisiaj budzi spory zarówno wśród krytyków muzycznych jak i wielbicieli Genesis. Czy jest on szczytem możliwości zespołu? czy wręcz bełkotem i świadectwem zbytniego wydumania tego, co nazywa się rockiem progresywnym?
Dla mnie jest to płyta, obok której nie można przejść obojętnie; za każdym jej przesłuchaniem odkrywam coś nowego. Mam swoje ulubione utwory, fragmenty czy motywy muzyczne, ale i miejscami po prostu się nudzę lub męczę.

Muzycznie omawiany cykl jest różnorodny. Muzycy wykorzystują sprawdzone już przez siebie sposoby grania i specyficzne harmonie, które stanowią część stylu Genesis, ale odchodzą od prostego kopiowania elementów muzyki klasycznej, a poszerzają dźwiękowe poszukiwania o awangardę XX wieku i muzykę etniczną.

Na porządną, zremasterowaną reedycję "The Lamb..." czekałem 10 lat, gdyż jakość dźwięku wersji CD z lat 90 była zaskakująco słaba. Remastering z 2008 jest autentyczną nową odsłoną cyklu. W wielu miejscach dźwięk jest bardzo przestrzenny, a wiele motywów, pogłosów i harmonii, które były słabo słyszalne w poprzedniej reedycji stało się wyraźnych i ładnie wzbogacających brzmienie całości. Warto posłuchać.

Genesis, "The Lamb Lies Down on Broadway", Charisma 1974; reedycja Digital master and stereo mix, Virgin 2008.

środa, 22 września 2010

Kapuściński "Cesarz", "Szachinszach", "Imperium" (audiobooki)

Szkoda, że Ryszard Kapuściński nie mógł usłyszeć swych dzieł jako audiobooki. Bowiem "Cesarz", "Szachinszach" i "Imperium" są wzorowo wydanymi książkami czytanymi, a ukazały się po śmierci autora. Dzieła te opowiadają o upadku tyranii, kolejno etiopskiej cesarza Hajle Selasje, irańskiej szacha Pahlawi oraz Związku Radzieckiego.

Z trójki lektorów najlepiej wypada Zbigniew Zapasiewicz. Wybitny aktor o wspaniałym głosie dostał do czytania tekst znakomity, pełen zabaw stylistycznych, a jednocześnie jakby dostojny, co podkreśla też porządek generalnie chronologiczny opisywanych wydarzeń.

Jerzy Radziwiłowicz podkreśla mroczny charakter "Szachinszacha", książki pełnej chłodnych opisów perskiej despotii, której w okrucieństwie niemal dorównują rewolucjoniści Chomeiniego. Dzięki delikatnie akcentowanej tu i ówdzie ironii słuchanie tego audiobooku jednak nie męczy.

Jerzemu Treli przypadł najsłabszy tekst z tej trójki. Sam Kapuściński przyznawał, że żądania wydawców zmusiły go do napisania niepełnej kompilacji ogromu materiału zebranego podczas podróży do wszystkich republik Związku Sowieckiego w czasie jego erozji.

Wszystkie trzy audiobooki mieszczą się na pulpicie mojego komputera, a kolejne ich słuchanie ciągle sprawia mi dużo intelektualnej i estetycznej przyjemności.

Ryszard Kapuściński,

- "Cesarz", czyta Z. Zapasiewicz. ISBN 978-83-7552-123-8
- "Szachinszach", czyta J. Radziwiłowicz. ISBN 978-83-7552-125-2
- "Imperium", czyta J. Trela. ISBN 978-83-7552-126-9

Agora 2008. 

czwartek, 26 sierpnia 2010

Watykańska lista filmów

Ostatnio wpadła mi w ręce tzw. filmowa lista watykańska. Nie jest ona nowa, wcześniej już o niej słyszałem, jednak dopiero od niedawna znam jej pełną zawartość. Dlatego moja lista, którą ułożyłem półtora roku temu nie była inspirowana tym swoistym "anty-indeksem".
W 1995 roku z okazji setnych urodzin kina  Papieska Rada ds. Środków Społecznego Przekazu ogłosiła listę 45 filmów fabularnych, które zdaniem komisji zawierają szczególne wartości religijne, moralne i artystyczne. Listę watykańską podzielono na takowe trzy kategorie.

Osobiście znam około 1/3 umieszczonych na liście dzieł i zgadzam się z wyróżnieniem ich. Z jednym wyjątkiem: zamiast "Andrieja Rublowa" Tarkowskiego w kategorii "Filmy o szczególnych walorach religijnych" umieściłbym tego samego reżysera film "Stalker", którego w ogóle na liście watykańskiej nie ma. Samo rozmieszczenie wybranych filmów w pomienionych kategoriach wydaje się lekko na siłę np. "Siódma pieczęć" Bergmana znajdująca się w kategorii "moralnej" również podpada jako film religijny.

Autorzy listy zastrzegli jej subiektywność, ale trzeba przyznać, że jest to interesujący przegląd wybitnego filmu euro-amerykańskiego, który to "anty-index" pokazuje, że jest co oglądać. Życzę więc Szanownym Czytelnikom (i sobie) miłego oglądania.

http://pl.wikipedia.org/wiki/Lista_Watykańska_45_filmów

poniedziałek, 31 maja 2010

Andrzej Witko "Anna Jantar"

Ciekawa to książka. Nie jest to biografia polskiej piosenkarki tragicznie zmarłej w katastrofie lotniczej 30 lat temu - sam autor we wstępie do książki twierdzi, że na pisanie biografii Anny Jantar jeszcze jest za wcześnie. "Anna Jantar" to próba jej literackiego autoportretu, gdyż Andrzej Witko zaprasza nas na wywiad-rzekę z matką Natalii Kukulskiej. Zadaje pytania, zaś odpowiedziami są opublikowane wcześniej wypowiedzi Jantar. Całość jest okraszona dobrymi zdjęciami z archiwum rodzinnego oraz z profesjonalnych sesji fotograficznych i... zostawia niedosyt. Zachęca by bardziej poznać życie i - przede wszystkim - twórczość przedwcześnie zmarłej Anny Jantar.

Andrzej Witko, "Anna Jantar", Kraków 2009. ISBN 978-83-61533-56-6

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Wesołego Alleluja!


Wszystkim Czytelnikom mego bloga życzę w drugim dniu Oktawy Wielkanocy wiele Dobrego.

dr A. Nielski

Do życzeń dołączam "Zmartwychwstanie" Jamesa Tissot, pokazujące, jak trudną do zrozumienia jest ta prawda wiary.

poniedziałek, 29 marca 2010

"Stalker" reż. Andriej Tarkowski

Bardzo dobre filmy ukazują się od paru lat w polskiej kolekcji Klasyka kina radzieckiego. Wydania na DVD cechują się dobrą jakością obrazu i dźwięku, często załączoną książeczką z historią i recenzjami danego dzieła lub dodatkami nagranymi na samym krążku. "Stalker" to film niezwykły. Scenariusz swobodnie trawestujący jeden z wątków "Pikniku na skraju drogi" braci Strugackich został opracowany przez samych autorów książki. Jednak o wartości filmu świadczy wiele elementów, jak znakomite aktorstwo, frapujące zdjęcia, niebanalna ścieżka dźwiękowa no i reżyseria Tarkowskiego.
O czym jest "Stalker"? To trudne pytanie, bo jak każde arcydzieło i ten film jest wielopłaszczyznowy, z każdym seansem tego dwu i półgodzinnego dzieła można w nim odnaleźć nowe znaczenia. Ogólnie widz wędruje wraz z bohaterami, obywatelami nienazwanego rosyjskojęzycznego państwa, w którym panuje szarzyzna, beznadzieja i totalitaryzm, do tajemniczej Strefy w poszukiwaniu sensu, szczęścia i wolności. Po drodze padają pytania m.in. o Boga, sens miłości i cierpienia.

"Stalker", reż. Andriej Tarkowski, ZSRR 1979, wydanie polskie DVD: Edelpol 2009.

sobota, 27 lutego 2010

Lech Jęczmyk "Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze"

Niewiele jest książek, które przeczytałem dwa razy z rzędu. Jedną z nich jest zbiór tekstów z różnych lat autorstwa Lecha Jęczmyka. Ten tłumacz i znawca literatury fantastycznej w "Trzech końcach historii" prezentuje swoje analizy naszej ciekawej rzeczywistości. Ciekawy jest jego punkt widzenia, jako anarchizującego katolickiego prawicowca (umiarkowanego alterglobalisty), zaś styl pisania niezwykle skondensowany i wciągający. Nie sposób jednak czytać "Trzech końców" jednym tchem: ta książka zmusza do myślenia.

W tej kompilacji Jęczmyk omawia wiele aspektów teraźniejszości, które są traktowane w mediach po macoszemu. Zaś jego główną tezą jest to, że społeczeństwa cywilizacji euroatlantyckiej przeżywają fazę analogiczną do okresu upadku cesarstwa zachodniorzymskiego, a przed nimi okres zamętu, jak we wczesnym średniowieczu.

W wielu miejscach z autorem się nie zgadzam (nie dostrzega on na przykład siły internetu, który realnie zmienia nasz świat), ale przeważnie jego spostrzeżenia wydają się celne, a wcześniejsze prognozy się spełniają.

Mimo serwowania czytelnikowi wielu mrocznych wizji Lech Jęczmyk nie jest totalnym pesymistą, podkreśla bowiem, że dla niego ten nasz świat nie jest jedyny.

Lech Jęczmyk, "Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze", Poznań 2006. ISBN 978-83-7298-916-1

sobota, 16 stycznia 2010

Sally Shapiro "My Guilty Pleasure"

Szwedzki projekt Sally Shapiro poznałem ponad rok temu i ciągle uważam ich debiutancką płytę "Disco Romance" za niezwykle udaną. Album nawiązywał do elektronicznej muzyki tanecznej lat 80. XX wieku, nie będąc ani niczyim plagiatem ani parodią. Zarazem "Disco Romance" rodził we mnie pytania: co dalej? jaki będzie kolejny krok Johana Agebjörna z koleżanką?

Próbki nowego albumu pojawiały się w internecie i... nie przekonywały. Jednak zaryzykowałem i kupiłem "My Guilty Pleasure" za niewielkie pieniądze bezpośrednio u producenta projektu (!). Płyta okazała się bardziej dojrzała muzycznie - w pozytywnym tego słowa znaczeniu - od debiutu. Ciągle słychać tu brzmienia sprzed ponad 20 lat wzbogacone o styl Mylène Farmer czy Imagination. Jednocześnie Sally Shapiro (której śpiew jest coraz bardziej odważny) dąży do wypracowania własnego stylu.

Na płycie jest więcej udanych piosenek niż na albumie debiutanckim. Płytę otwiera ciekawy instrumentalny "Swimming Through the Blue Lagoon" płynnie przechodzący w "Looking at the Stars", jakby wyjęty z pierwszego krążka. Znakomity "Love in July" z gościnnym występem Cloetty Paris z konkurencyjnego projektu. Do tego utworu nakręcono też sympatyczny animowany teledysk. Ponadto wyróżniają się jeszcze "Moonlight Dance" w stylu electro-soul i hipnotyczny "My Fantasy". A na zakończenie Szwedzi serwują nam naprawdę cudowny "Miracle".

Jedyną wadą "My Guilty Pleasure" jest dosyć słabe brzmienie całości. Ja rozumiem - produkcja niezależna, "domowa" - ale słyszałem wiele undergroundu o lepszej jakości nagrania.

Ciekawostką wydania europejskiego albumu jest wplecenie do niego tych piosenek, o które bogatsza była edycja amerykańska debiutu. Ale nie wiedzieć czemu zamieszczono udane "He Keeps Me Alive" i "Jackie Jackie", a zabrakło bardzo dobrego "Skating in the Moonshine"!

Generalnie jestem zadowolony z drugiej płyty długogrającej Sally Shapiro i czekam na kolejną.

Sally Shapiro, "My Guilty Pleasure", Paper Bag 2009.